piątek, 30 listopada 2012

Kim w rządzie PiS będzie Sakiewicz?




Niespecjalnie wiemy, w jaki sposób PiS chce zdobyć władzę. Czy poprzez marsze, jak ten planowany na 13 grudnia, marsz niepodległości? Dopiero drugi. Czy w zupełnie inny sposób. Tomasz Sakiewicz już snuje wizje przejęcia władzy: "W dniu, kiedy nasza formacja obejmie rządy..." Należy zadać pytanie: kim w tym rządzie będzie Sakiewicz? "Będziemy mieli szczególny obowiązek ochrony nie tylko wyborców PO, ale także polityków tego ugrupowania i wspierających ich propagandystów..."

Sakiewicz będzie kimś więcej niż rzecznikiem prasowym, bo rola złotych ust prezesa wydaje się być zarezerwowana dla Adama Hofmana. Z jego słów wynikałoby, że będzie przynajmniej szefem MSW. Co zatem stałoby się z Antonim Macierewiczem, którego zasługi w badaniu katastrofy smoleńskiej wywindowały go bardzo wysoko. Sakiewicz w każdym razie roztacza nad przegranymi opiekę miłości chrześcijańskiej: "Jeżeli ktokolwiek z nich popełnił przestępstwo, musimy zapewnić mu uczciwy proces". Może w tym zdaniu jest odpowiedź.

Zbigniewa Ziobry nie ma już w PiS, nie popisał się zbytnią uczciwością procesową w IV RP - wisi nad nim nawet Trybunał Stanu - może Sakiewicz szykuje się do przejęcia resortu sprawiedliwości. Chce przegranym zagwarantować uczciwe i dobre traktowanie, wyjaśnia w następnym zdaniu: "W demokratycznym państwie zbudowanym na fundamentach chrześcijańskich, nie wolno nawet inaczej myśleć".

Można się nie obawiać o los Donalda Tuska, który będzie miał uczciwy proces. Jarosław Kaczyński, ani Sakiewicz nie będą wpływać na wysokość kary. Sąd będzie miał w tym wolną rękę. Możemy nawet nie bać się o życie premiera, w kodeksie karnym nie ma wyroku śmierci. Najwyższa kara to dożywocie: "Spada na nas obowiązek zapewnienia ochrony ich podstawowych praw, gdy sami będziemy rządzili". Z kolei z tego zdania wynika, że Sakiewicz jednak obejmie funkcję szefa więziennictwa, a jeżeli uwzględnimy iz jego wypowiedź jest uduchowiona i przepojona miłością chrześcijańska, do pomocy posługi miłości dla więzionego Tuska weźmie do pomocy jakiegoś kapłana, z którym współpracuje, np. Tadeusza Isakiewicza-Zaleskiego.

Istotny też jest kontekst ten wypowiedzi, bowiem oburzony Sakiewicz pisał o słowach Grzegorza Brauna o rozstrzelaniu trzech tuzinów dziennikarzy "Gazety Wyborczej" i TVN. Wyższość Sakiewicza nad dowolnym ministrem obecnego rządu jest oczywista. Sakiewicz odsłuchując Brauna w Klubie Ronina z "przerażeniem wysłuchał" słów o mordzie. Obecna ekipa nic w tym względzie nie zrobiła, oburzenie Jarosława Gowina było letnie, Andrzej Seremet podobno się zainteresował, ale Braun samopas chodzi na wolności i możliwe, że teraz chachmęci.

"W dniu, kiedy nasza formacja obejmie rządy" można być pewnym, że takich postaci jak Braun, Brunon K. i Artur Nicpoń nie będzie, bo Sakiewicz i jego formacja "gwarantują bezpieczeństwo swoich przeciwników politycznych". To znaczy, że Tusk i Braun będą mieli uczciwe procesy, nie musimy więc obawiać się o ich życie.

Nie odpowiedziałem jednak, kim będzie Sakiewicz w przyszłym rządzie. Wiedzę na ten temat posiada on sam, ale z wrodzonej skromności nie chce się z nami podzielić. Poczekamy z nadzieją, bo "będziemy mieli uczciwe procesy".

środa, 28 listopada 2012

Scenariusz "Smoleńska" - propozycja


Daniel Olbrychski przyznał, że zagrałby w "Smoleńsku", gdyby film nie odbiegał od idei szekspirowskiej, nie był wciskaniem kitu do głów widowni. Zagrałby nawet Antoniego Macierewicza.

Wyobrażam sobie taki film, choć Antoni Krauze już podał schemat fabuły - scenariusza jeszcze nie znamy - iż będzie zbudowana podobnie, jak Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru", w którym główną bohaterką była dziennikarka. Podejrzewam, że z Ewy Stankiewicz zrobi kogoś na kształt Matki Polki i do tego dziewicę. Patrioci ten schemat przyjmą z aplauzem.

A jednak marzy mi się Olbrychski jako Macierewicz i to szekspirowski. Policmajster PiS mógłby być - bo jest - kimś w rodzaju Falstaffa (w polskiej literaturze odpowiednikiem jest Zagłoba), który mityzuje każdy swój czyn.

Falstaff, czy też Onufry Macierewicz, byłby narratorem i jego wypowiedzi winna spinać, jak w schemacie Krauzego, katastrofa smoleńska. Macierewicz czekający na przyjazd kolumny prezydenckiej oczekiwał swojego Henryka IV w Katyniu. Gdy dowiedział się o katastrofie tupolewa, wziął nogi za pas i czmychnął z Rosji, gdyż jego umysł uruchomił odwieczną obawę patriotów: Rosjanie wszystkich Polaków będą mordować.

Podobnie uczyniłby szekspirowski Falstaff, a potem by opowiadał o swoim bohaterstwie, iż udał się na miejsce zgliszcz tupolewa, zanim pojawiły się rosyjskie służby ratunkowe i już zaczął dochodzić prawdy o zamachu. Falstaff wyolbrzymiał swoje zasługi, a wrogowie z każdym zdaniem się podwajali.

Czyż nie jest tak z naszym Onufrym Macierewiczem. Jego działalność w sejmowej komisji ds. zbrodni Tuska i Putina to wynajdywanie i wymyślanie kolejnych teorii spiskowych i zamachowych. Podobnie jak Sherlock Holmes przymierza teorię i bada, czy pasuje do znanych faktów. Jakiś czas teoria żyje w narodzie pisowskim i pozapisowskim, jest odrzucana przez krytykę. Macierewicz następnie wymyśla kolejną, która jest zdecydowanie lepsza od poprzedniej. Kuratorem teorii Macierewicza jest następca Henryka IV, Henryk V, czyli w realiach polskich Jarosław Kaczyński.

Ostatnia teoria o dwóch wybuchach tak się Henrykowi V spodobała, iż w języku szekspirowskim wykrzyknął "zbrodnia niesłychana" (no, mickiewiczowskim).

Ten schemat fabularny z Onufry Macierewiczem o wiele bardziej przystaje do wiedzy o katastrofie smoleńskiej, niż zapożyczenie z Wajdy, ze Stankiewicz w roli dochodzącej prawdy. Taka fabuła nie wydaje się zbyt nośna dramaturgicznie i może być dla świata mało uniwersalna. Macierewicza jako Falstaffa odczytają wszyscy na świecie, a na pewno na obszarze języka angielskiego. Przecież o to chodzi, wszak mógłby pojawić się wątek z Macierewiczem i Anną Fotygą (kumoszka z Windsoru), którzy zabiegali w USA o powołanie komisji międzynarodowej. Krauze powinien uświadomić swoich sponsorów politycznych, iż w proponowanym przeze mnie schemacie fabularnym dużo łatwiej o najwyższe laury artystyczne, myślę o Oscarze, a także polityczne cele (komisja międzynarodowa).

Ten schemat "Smoleńska" podaję Krauzemu pod rozwagę. Proszę pamiętać o moim copyright. Nie zapominać o Olbrychskim, który mógłby zagrać rolę Onufrego Macierewicza.


Paradowska o Pawlaku



Sensacyjny sondaż TNS Polska



Wyniki sondażu TNS Polska dla "Gazety Wyborczej" są sensacyjne. PO zrównało się z PiS - mają po 28%. Jeszcze dwa tygodnie temu ta sama pracownia podawała wyniki zgoła odmienne - 34% dla PO i 23% dla PiS.

Największe rozchwianie jest wśród najmłodszego elektoratu, który preferencje polityczne zmienia, jak rękawiczki. Wśród starszych (powyżej 45 roku) sympatie są stałe.

Jonasz Kofta




Gdyby żył, Jonasz Kofta właśnie skończyłby 70 lat. Pisał wspaniałe teksty piosenek, niemal poezja. Był wybitnie inteligentny - i erudyta. To co lubię, kocham  i szanuję.

To zdjęcie Kofty z 69 roku z Opola.






Dorzucam dwie piosenki, które nie są Kofty, ale prezentują wysoki poziom słowa, którego dzisiaj brakuje.




Igor Janke - "Napastnik" (fragmenty)


Fragmenty książki Igora Janke o Viktorze Orbanie "Napastnik", za: naTemat.pl.


„Prezydent, podaj, prezydent na lewo, wychodzisz!” – krzyczą koledzy z wiejskiej drużyny Felcsút do premiera Węgier, kiedy gra z nimi w piłkę. Prezydent – to brzmi na wpół poważnie, z szacunkiem, na wpół zabawnie. „Prezydent” to inaczej „przewodniczący”, bo chodzi o przewodniczącego Fideszu. „Viktor, słabo ci dziś idzie!” – tak też czasem krzyczą.

Dwa, trzy razy w tygodniu, bladym świtem albo późnym wieczorem, premier Węgier Viktor Orbán trenuje piłkę na jednym z boisk w cichej, małej wsi Felcsút, oddalonej o 46 kilometrów od Budapesztu. Spędził tam dzieciństwo i ma dom. „Jest pracowity, ale ostatnio tyje” – narzeka Mihály Takács, jego osobisty trener. Zwykle robią we dwóch normalny futbolowy trening. Bieganie, ćwiczenia kardio, zagrywki. Co jakiś czas grają mecz z kolegami. Orbán gra bardzo twardo. Mobilizuje innych: „Do przodu, gramy, idziemy!”. Lubi organizować grę.

Na wsi mówią o nim po prostu „Viktor”. Mieszkańcy są z niego niezwykle dumni, ale traktują go jak zwyczajnego sąsiada. Zachowuje się normalnie, nie wywyższa, jest ciągle pokornym zawodnikiem – przekonują. „Viktor to Viktor, znamy go od dzieciństwa, on jest stąd”. Kiedy przyjeżdża do Felcsút, nie ma gadania o polityce. Rozmawiają o piłce, o znajomych, o rodzinie. „Ten, który do nas przyjeżdża, to inny Viktor niż ten z telewizji. Normalny facet. Jeden z nas” – opowiadają.

Jakiś czas temu, przed jednym z meczy trzecioligowej drużyny, zawodnicy przebierali się w szatni. Orbán usiadł nie na swoim miejscu. Jeden z piłkarzy, który przyszedł chwilę później, podszedł do niego i powiedział: „To moje miejsce”. „Aaa, sorry” - odpowiedział premier i się przesiadł. Inna opowieść: „Jeszcze zanim drugi raz został premierem, umówiliśmy się na mecz w jednej wsi. Szatni nie było. Przechodzę obok jakiegoś samochodu na parkingu, a tam Orbán w gaciach przebiera się na ulicy. Jak wszyscy”.

Viktor Orbán nie zostanie już gwiazdą piłki. Ale marzenia ojca być może spełni jego syn Gáspár. Osiemnastoletni brunet jest piłkarzem i niedawno debiutował w Videotonie. Spotykam go w Felcsút przed boiskiem. „Piszę książkę o twoim ojcu”. „To świetnie, bardzo chętnie ją przeczytam” – odpowiada uprzejmie. Ma na sobie niebieski strój Videotonu. „To może pogadamy, chciałbym dowiedzieć się , czym dla was jest piłka” – mówię. „Chętnie, ale przepraszam, teraz muszę na boisko”. Siedzę na trybunach z Györgyem Szöllősim, szefem magazynu piłkarskiego „FourFourTwo”, , mieszkańcem Felcsút: „Gáspár to bardzo miły chłopak, ale nie masz szans. Nie chce udzielać żadnych wywiadów. Wie, że wszyscy interesują się nim z powodu ojca, a on chce sam zapracować na własny wizerunek”. Gáspár Orbán unika mediów. Chce pokazać światu, że umie strzelać gole. Ojciec jest z niego niezwykle dumny. 


Powiedzieć, że Viktor Orbán pasjonuje się futbolem, to mało. Futbol to jego drugie życie. „W życiu politycznym może się walić i palić - Viktor zachowuje spokój – ale gdy nasi sportowcy walczą, emocje wylewają się z niego” – opowiada jedna z najbliższych mu osób. Potwierdzają to wszyscy, którzy byli kiedykolwiek z Orbánem na stadionie, albo choć oglądali z nim mecz w telewizji. Kiedy piłkarze biegają po boisku, on nie może usiedzieć w jednym miejscu. Szaleje, komentuje, nie da się z nim rozmawiać o niczym innym. „Oglądałem z nim niedawno mecz Real Madryt - FC Barcelona. O każdym piłkarzu miał swoje zdanie” – opowiada jeden z jego przyjaciół. Kiedy współpracownicy Orbána umawiali mnie na spotkanie z premierem, ostrzegali: Jeśli pójdziesz z nim na mecz, nie próbuj nawet rozmawiać o czymkolwiek innym niż piłka. A najlepiej w ogóle się nie odzywaj.

Viktor Orbán kocha piłkę nożną, kocha Węgry i kocha politykę. I wszystkie te sprawy są ze sobą ściśle złączone. Wie, że piłka to nie jest tylko gra, to coś ważnego dla ducha Węgier. Jest przekonany, że piłka nożna jest jednym z bardzo istotnych elementów mogących posłużyć do tego, by społeczeństwo węgierskie odzyskało siłę. By się odbudowało, było zdrowe, dynamiczne i przedsiębiorcze. Orbán marzy o odbudowie silnego państwa i silnej węgierskiej piłki, o silnym społeczeństwie, pewnym siebie, dumnym ze swych dokonań i ze swych piłkarzy. Uwielbia futbol także dlatego, że to gra strategiczna. Można planować, przygotować taktykę. Są emocje, jest szansa wygranej, wielka radość, gorycz porażki. Potrzebna jest wiara, determinacja, myślenie i ciężka praca. Wszystko to, co Orbán lubi. Na boisku i w polityce jest napastnikiem lub rozgrywającym. 

Piłka nożna fascynowała Viktora od zawsze. Jako mały chłopiec, mieszkając jeszcze na wsi Alcsútdoboz, położonej obok Felcsút, był bardzo mocno związany ze swoim dziadkiem Mihályem. Dziś wokół tej relacji dobudowuje się wiele legend. Dziadek przekazywał mu najważniejsze wartości, był człowiekiem walki, twardym, religijnym facetem, trzymającym się w życiu zasad. Takim, jak potem Viktor. Zapewne wiele z tego jest prawdą. Ale jest też prawda bardziej banalna. Mieszkali razem w jednym, niewielkim domu. Viktor najwięcej czasu spędzał w pokoju dziadka. Czy dlatego, że słuchał tam bohaterskich i patriotycznych opowieści? Raczej dlatego, że w pokoju dziadka stał telewizor, w którym mógł oglądać mecze.

Jako chłopiec grał, gdzie się tylko dało. W liceum był jednym z najlepszych graczy. „Dziewięćdziesiąt procent wolnego czasu poświęcałem piłce nożnej. Pozostałe dziesięć zostawało na dziewczyny. Na inne sprawy było już mało czasu” – opowiada mi Viktor Orbán podczas obiadu w jednej z naddunajskich restauracji. Kiedy mówi o dziewczynach – uśmiecha się. Kiedy o piłce nożnej – jest śmiertelnie poważny.

Jeśli chodził na wagary, to po to, by grać w piłkę. Piłka zawsze walczyła u niego z nauką, pracą, polityką, rodziną. Ze wszystkim. Podczas służby w wojsku, aby obejrzeć jakiś mecz, chował się gdzieś w jednostce, albo po prostu uciekał na kilka godzin. Potem spotykały go za to surowe kary, z karcerem włącznie. Jednak piłka była ważniejsza.

Na studiach rzucił się w wir działalności społecznej i politycznej. Ale oprócz polityki, wina i koleżanek, w jego życiu dalej najważniejsza była piłka. Od razu wszedł do sześcioosobowej drużyny, jakich w Budapeszcie było wtedy kilkaset. Takie małe zespoły były bardzo popularne na Węgrzech. W lidze uniwersyteckiej rozgrywał regularnie mecze, ale też dalej grał w profesjonalnej drużynie. Najpierw w Felcsút SE, potem w drużynie z Székesfehérvár, później już w Budapeszcie. Na treningi poświęcał bardzo wiele czasu. I w szkole, i na studiach, i potem jako polityk.


W 1989 roku był środkowym napastnikiem w małym budapeszteńskim klubie Erdért. Nigdy nie opuszczał treningów, ale pewnego czerwcowego dnia poprosił swojego trenera o kilka dni wolnego. János Jakab zgodził się bez problemu. Gdy kilka dni później trener jechał samochodem, ku swemu kompletnemu zaskoczeniu usłyszał w radiu głos swojego podopiecznego. Wzywał właśnie w przemówieniu wojska sowieckie do opuszczenia Węgier. Jakab zrozumiał wtedy, że ten zawodnik może mu zniknąć na dłuższy czas. Nie zniknął. Szybko wrócił do gry. Panowie do dziś się przyjaźnią, razem oglądają mecze.

Kiedy został szefem partii, z treningami było trochę trudniej, ale praktycznie do momentu ponownego objęcia rządów w 2010 roku był zawodowym piłkarzem kolejnych drużyn. Najwięcej czasu spędził w pięcioligowej Felcsút SE – drużynie ze swojej wioski. Grał tam regularnie, nawet gdy był szefem rządu w latach 1998-2002. Jak to premier - w tygodniu pracował od rana do nocy, a w weekendy, kiedy tylko miał wolną chwilę, pędził do Felcsút na treningi i mecze. Jego żona Anikó Lévai często narzekała z tego powodu. 

W 2001 roku odwołał raz zaplanowane posiedzenia rządu, bo jego drużyna wyjeżdżała na treningi do Poreč w Chorwacji. Kiedy sam nie gra w piłkę, ogląda mecze. Kiedy nie może oglądać, stara się chociaż śledzić wyniki piłkarskich spotkań. Kiedy nie może śledzić wyników osobiście, prosi o to swoich współpracowników. „Pytał mnie często o szczegóły meczów. Co kto robi, gdzie gra, kto trenuje. To nie było łatwe. Ja byłem korespondentem na wielu mistrzostwach futbolowych. Wiem naprawdę dużo o piłce i mam spore doświadczenie. Ale on wie więcej niż ja. On myśli, jak zmienić ustawienia zespołu, jaką taktykę która drużyna powinna przyjąć” – opowiada Gábor Borókai, rzecznik prasowy pierwszego rządu Orbána. Co robił wcześniej rzecznik prasowy rządu? Był dziennikarzem sportowym, specjalistą od piłki nożnej – premier Orbán musi mieć wokół siebie ludzi, z którymi dobrze się rozumie.

Gdy Orbán drugi został premierem w 2010 roku, niewiele się zmieniło. Pewnego dnia poleciał do Brukseli na posiedzenie Rady Europejskiej. Odbywały się wtedy ważne negocjacje w gronie szefów państw. Doradcy musieli pozostać za drzwiami. W sali nie było dostępu do Internetu. Premier Węgier zobowiązał swoich doradców, żeby w trakcie posiedzenia podsyłali mu SMS-em informacje, jak rozwija się jeden z meczów Ligi Mistrzów.

Kiedy w lipcu 2012 roku oficjalne relacje słowacko-węgierskie były napięte, co za jego rządów nie należało do rzadkości, umówił się z premierem Robertem Fico w Bratysławie na meczu, który Videoton FC- Slovan Bratysława grały w eliminacjach do Ligi Europejskiej. O swojej woli pojawienia się na meczu poinformował oficjalną notą dyplomatyczną. Stosunki międzyrządowe uległy szybkiej poprawie. Fico chodzi czasem na mecze, ale nie jest aż tak szalonym kibicem, jak jego węgierski partner. „Viktor Orbán jest dosłownie fanatykiem futbolu” – mówił wprost szef słowackiego rządu. Po meczu powiedział, że węgierski premier tak był przejęty grą, iż trudno było mówić o tym, co dzieli, więc komentowali mecz i rozmawiali o tym, co łączy oba kraje i jak mogą poprawić wzajemne relacje. Piłkarze zachowali się dyplomatycznie i zremisowali 1:1. Potem premierzy przy śliwowicy i winie omawiali plany budowy stadionów piłkarskich w swoich krajach.


Kiedy w tym samym roku Orbán leciał na szczyt NATO do Chicago, poprosił współpracowników, żeby sprawdzili, czy można lecieć przez Monachium, bo na Allianz Arena odbywał się właśnie finał Ligi Mistrzów. Ku jego rozczarowaniu, nie było dobrego połączenia. Pojawił się za to później na meczu otwarcia Euro2012, kiedy Polska grała z Grecją. Zaprosił go Donald Tusk i nie miał wątpliwości, że premier Węgier się stawi. Zwłaszcza, że równie mocno jak na piłce nożnej, zależy mu na dobrych relacjach z Polską. Orbán wsparł publicznie polski rząd, kiedy ten apelował, by nie bojkotować finału Euro2012 w Kijowie.

Człowiek, który całe życie poświęcił polityce, zbudował potężną partię i jest jednym z najbardziej znanych polityków w Europie, twierdzi, że gdyby urodził się jeszcze raz, wolałby zostać piłkarzem. Najlepszym, sławnym piłkarzem, takim jakim był Ferenc Puskás. Puskás to symbol sukcesu węgierskiego futbolu. Symbol waleczności i nieistniejącej już potęgi Węgier. Jeden z najwybitniejszych i najsłynniejszych piłkarzy na świecie. Duma Węgier. Idol Orbána. Nazwisko Puskás zna każdy chłopak nad Dunajem. „Galopujący major” – tak go nazywali.

Żeby zrozumieć dzisiejsze Węgry, ich ambicje i kłopoty, marzenia i traumę, żeby zrozumieć Viktora Orbána, trzeba choć trochę poznać historię tamtejszego futbolu. W latach 50. XX wieku węgierska „złota jedenastka” święciła triumfy. Od maja 1950 do lipca 1954 roku narodowa drużyna Węgier nie przegrała żadnego z 32 meczów! Całe Węgry kochały futbol i żyły tym, co robili najsłynniejsi wówczas gracze, wielkie gwiazdy europejskiego futbolu: Ferenc Puskás, Sándor Kocsis, József Bozsik i Nándor Hidegkuti. 

W 1952 roku węgierska jedenastka zdobyła złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich. 25 listopada 1953 roku mieli zagrać na Wembley przeciwko Anglii. Brytyjczycy do tego dnia nie przegrali żadnego meczu na własnym stadionie. Wtedy przegrali 6:3. Puskás strzelił dwa gole. Węgry oszalały. To był mecz stulecia. W 1998 roku węgierski reżyser Péter Tímár nakręcił film fabularny „6:3”, w którym więźniowie ściskają się z radości z pilnującymi ich klawiszami, gdy padają gole dla Węgrów.

Latem 1954 roku węgierska drużyna doszła do finału Mistrzostw Świata. Grali mecz z Niemcami. Byli zdecydowanymi faworytami. W eliminacjach pokonali Niemców 8:3, wydawało się więc pewne, że zostaną mistrzami. Zaczęło się dobrze, Węgry prowadziły 2:0, ale ostatecznie przegrały 2:3. Nikt w Budapeszcie nie mógł w to uwierzyć. Węgrzy płakali. To nie była już tylko sprawa sportowa, zrobiła się z tego sprawa polityczna. Na ulicach stolicy wybuchły zamieszki, padały oskarżenia, że wynik był „ustawiony” przez służby specjalne i polityków. Ta przegrana była wielkim dramatem Węgrów. Brytyjski pisarz węgierskiego pochodzenia, Tibor Fischer, napisał: „Ta noc pokazała, że Węgrzy nie przejmują się tak bardzo dyktaturą. Ale naprawdę szczerze nienawidzą przegrywać meczów”. Jednak prawdziwy dramat dopadł węgierski futbol dwa lata później. W 1956 roku Honvéd Budapeszt, drużyna, w której grały największe gwiazdy węgierskiego futbolu, pojechał do Hiszpanii na mecz z Athletic Bilbao. Wyjechali z kraju w czasie, kiedy wybuchła rewolucja, szybko i krwawo stłumiona przez wojska sowieckie. Nie było po co wracać. Prawie cała drużyna, najwspanialsi piłkarze, jakich wydał ten kraj, zostali za granicą. Puskás grał jako napastnik w Realu Madryt. Trzy razy zdobył z tą drużyną Puchar Europy Mistrzów Klubowych. Przyjął obywatelstwo hiszpańskie. Po stłumieniu rewolucji 1956 roku, jak szacuje wspomniany już György Szöllősi, Węgry opuściło 12 tysięcy piłkarzy. Nie udało się tego odbudować. Puskás był trenerem wielu drużyn na całym świecie. Po upadku komunizmu wrócił na Węgry i na krótko został trenerem narodowej drużyny, ale nie zdołał już wiele zrobić. W dzień jego śmierci ogłoszono w całym kraju żałobę narodową. Portal Index.hu tego dnia opublikował tekst zatytułowany „Jeśli nie ma Puskása, to nie ma węgierskiej piłki nożnej”. Od kilku dziesięcioleci Węgrzy nieustannie przegrywają mecze. Kompletnie się nie liczą w europejskiej piłce. Stadiony i boiska świecą pustkami. Liga gra na marnym poziomie, ciągle padają oskarżenia o korupcję, narodowa drużyna nie przechodzi przez żadne eliminacje. Niewielu młodych ludzi w ogóle chce grać w piłkę.

„Po 1956 roku władze komunistyczne uznawały za niebezpieczne niemal wszystkie wspólne przedsięwzięcia, które sprzyjały jednoczeniu się narodu, tak jak w ‘56” – tłumaczy Orbán w bardzo długim wywiadzie poświęconym wyłącznie futbolowi, na stronie internetowej Akademii Piłki Nożnej w Felcsút1. „Zlikwidowali je świadomie, wręcz zbombardowali, począwszy od sfery życia umysłowego, poprzez drużyny sportowe, aż po świat polityki”. 

Dziś na Węgrzech gra w piłkę około 100 tysięcy ludzi, gdy na przykład w Czechach – 800 tysięcy. „Węgierski futbol został oskalpowany. Mówię o młodym narybku, o podwórkach, o boiskach. Zabrano mnóstwo pieniędzy, w pierwszej kolejności poprzez likwidację obiektów – zabrano je dzieciom. Nie profesjonalnym klubom, lecz małym drużynom z Budapesztu i prowincji” – mówi Orbán. Wiele rozmów poświęcił temu, jak odbudować węgierską piłkę. Wie, że najważniejsze jest zachęcenie młodych ludzi, przywrócenie im radości grania, spowodowanie, by naród, tak jak w latach 50., zaczął się ekscytować rozgrywkami ligowymi i narodową jedenastką. 

Naprawa stanu węgierskiej piłki nożnej stała się jednym z celów osobistych ipolitycznych Viktora Orbána. Postanowił sam zostać po części menedżerem futbolu. Kiedy po upadku swojego pierwszego rządu był w głębokiej opozycji, założył w 2007 roku w Felcsút Akademię Piłki Nożnej im. Ferenca Puskása. Zajął się koncepcją i organizowaniem ekonomicznego zaplecza tego projektu. Namówił szefów wielkich węgierskich firm OTP i MOL, by zainwestowali w piłkę. Mówił: „Opozycja zwykle wprowadza tylko destrukcję, my musimy robić pozytywne rzeczy. Rząd robi destrukcję, my budujmy”.

Nad tym projektem zaczął pracować już w 2004 roku. Założył fundację i został jej szefem. Przekonywał biznesmenów, sprawdzał, jak takie akademie działają w Wielkiej Brytanii. Chciał stworzyć system, w którym dzieci mogą trenować, uczyć się i wychowywać. I stworzył. Trzy lata później Akademia została otwarta. 

Klub z Felcsút podpisał umowę z Videotonem, jednym z czołowych węgierskich klubów. Młodzież z Felcsút ma szanse zasilić pierwszoligową drużynę. A drużyna Felcsút SE stała się oficjalnie II drużyną Videotonu i gra dziś w V lidze.

Na wsi wyrosło pięć pięknych boisk, kompleks budynków projektowanych przez słynnego węgierskiego architekta Imre Makovecza. Nieżyjący już Makovecz był ważną postacią na Węgrzech, bliską sposobowi myślenia Orbána. Przywiązywał wielką wagę do tradycji, zawsze podkreślał swą węgierskość. Jest czołowym reprezentantem nurtu tzw. architektury organicznej. Jego budynki są zawsze wtopione w krajobraz, swoimi kształtami przypominają rośliny, mają wiele roślinno-zwierzęcych motywów. Jak mówi Orbán, kiedy ktoś przychodzi, od razu widzi, że takich budynków nie buduje się nigdzie indziej na świecie, tylko tutaj. 

W Akademii szkoli się setka młodych piłkarzy – uczniów w wieku 12-19 lat. Przyjeżdżają tu na co najmniej pół roku. Na lekcje są codziennie dowożeni do pobliskiej szkoły publicznej. W 2012 roku otwarto nową szkołę, w której oprócz młodych piłkarzy uczą się też miejscowe dzieci..

Młodzi zawodnicy mieszkają na terenie Akademii. Wszędzie jest czysto, dużo zieleni, cisza. Duże wrażenie robią te budynki o niezwykłych kształtach. W środku wiszą gigantyczne zdjęcia Ferenca Puskása. Całością zarządza pastor – trener i wychowawca w jednym. „Uczymy ich nie tylko grać w piłkę. Staramy się ich wychowywać – to dla nas bardzo ważne” – opowiada, oprowadzając mnie po budynkach i boiskach. „Viktor bywa tu regularnie. To jego oczko w głowie. Pamięta każdego chłopca, który tu jest. Co tydzień przyjeżdża, rozmawia z nimi, ogląda mecze”. Przyjeżdża tu również młodzież z wielu krajów świata, by ćwiczyć i grać z młodymi Węgrami. 

Największym sukcesem futbolowej szkoły z Felcsút było podpisanie umowy z Realem Madryt w 2011 roku. Na wsi pod Budapesztem powstało wspólne przedsięwzięcie słynnego hiszpańskiego klubu i Akademii - Real Institute, który ma się zajmować integracją młodych Romów ze społeczeństwem poprzez sport, naukę i pomoc społeczną.


W 2009 roku do Felcsút przyjechał szef FIFA Sepp Blatter, by wspólnie z Viktorem Orbánem ogłosić ustanowienie FIFA Puskás Award – nagrody za najpiękniejszy gol strzelony w sezonie. Pierwszy raz dostał ją CR7, czyli Cristiano Ronaldo, za bramkę, którą strzelił F.C. Porto w barwach Manchester United w ćwierćfinale Ligi Mistrzów 15 kwietnia 2009 roku. Wszystko – i umowę z Madrytem, i ustanowienie nagrody FIFA – załatwiał sam Orbán.

Przeciwnicy polityczni oskarżają dziś Orbána, że wykorzystuje swoją pozycję do budowania Akademii w swojej rodzinnej wiosce. Tymczasem Akademia powstała w czasach, kiedy był on politykiem opozycyjnym. Nie miał dostępu do żadnych rządowych środków. Do zainwestowania w budowę i sponsoring przekonał kilka przedsiębiorstw. Teraz, kiedy Akademia ciągle się rozbudowuje, opozycja i niechętne Orbánowi media tropią, czy na przykład nie pozyskuje on nielegalnie terenów pod budowę. Krążą opowieści o rozległych posiadłościach Orbána. Akademia rzeczywiście położona jest tuż przy jego wiejskim domu. To skromny, prosty, niewielki domek, niespecjalnie różniący się wyglądem od innych. Nie widać ani strażników, ani bud z ochroną. W weekendy w Felcsút można spotkać spacerującego albo biegającego w sportowym stroju premiera. Jego widok nie wzbudza tam żadnej sensacji. 

W wiosce Alcsútdoboz rodzina Orbanów kupiła dom, który należał do dziadka premiera i w którym Viktor Orbán spędził pierwsze dziesięć lat swojego życia. Po remoncie oddali go w użytkowanie Akademii – mieszkają tam dziś chłopcy przyjeżdżający do Felcsút na treningi.

Latem 2012 roku piłkarska legenda i szef UEFA Michel Platini spotkał się z Viktorem Orbánem. Gdy Platini pochwalił go, że to bardzo dobrze, że premier rządu poświęca swój wolny czas futbolowi, Orbán zażartował: „To nieprawda. Ja pracuję dla futbolu, a w czasie wolnym zajmuję się sprawami państwa”. 

Orbán chce jeszcze zbudować Instytut Ferenca Puskása – zgromadzić wszystkie pamiątki po nim, pokazać, jaki był, aby młodzi ludzie brali z niego przykład, by stał się na nowo ich idolem i by chcieli być tacy jak on. Orbán ciągle wierzy, że węgierski futbol będzie jeszcze wielki.

Kiedy Orbán został premierem po raz drugi, w 2010 roku, jedną z jego pierwszych decyzji było wprowadzenie odpisów podatkowych, mających zachęcić biznes do finansowania sportu, budowy boisk, akademii futbolu, wspierania młodzieży. Dziś na Węgrzech istnieje już pięć takich akademii jak ta w Felcsút. Niedawno szef węgierskiego rządu zapowiedział budowę trzech nowych stadionów, w tym między innymi całkowitą renowację stadionu narodowego im. Ferenca Puskása. Obecnie stadion wygląda tak jak warszawski stadion X-lecia, zanim został Stadionem Narodowym.

Wiosną 2012 roku w Felcsút odbyła się V edycja Puskás-Suzuki Cup (Orbán namówił do sponsorowania imprezy największego producenta samochodów na Węgrzech) – turniej młodzieżówek najbardziej znanych drużyn europejskich. Drużyna Videoton-Akademia im. Puskása zremisowała z Realem Madryt 2:2. Orbán był bardzo szczęśliwy. Zobaczył przyszłość dla węgierskiego futbolu. Bardzo w to wierzy. O Akademii Futbolu w Felcsút mówi: „To najważniejsze dzieło mojego życia”.

Czym dla Viktora Orbána jest piłka nożna, najlepiej mówi on sam w wywiadzie, który można przeczytać na stronie internetowej Akademii: „Futbol jest dla nas życiem. Życiem, którym żyjemy my, Węgrzy”. (…) Potrafimy umrzeć za drużynę reprezentantów, ponieważ mimo, że to tylko jedenastka ludzi na boisku, czujemy, że to nasze wspólne, narodowe przedsięwzięcie”.



Kalendarz Pirelli 2013

Oto kilka zdjęć z najnowszego kalendarza Pirelli.












Lista Breivika (Brunona K.)





Monika Olejnik ma prawo bać się po czasie, gdy ujawniono, iż znajdowała się na "krótkiej liście" (a może długiej) Breivika, przepraszam: Brunona K. (och, te onomatopeje).

Dlaczego ABW jej nie poinformowało, że oprócz zamachu na władze polskie, Breivik zamierza dokonać likwidacji jej oraz Hanny Gronkiewicz-Waltz?

Nie wierzę, aby na tej liście znajdowały się tylko dwie osoby. Zbyt krótka. Kto na tej liście jeszcze jest? Czy tylko same kobiety?

Czy te kobiety są związane z mediami mainstreamowymi i PO? Czy znajdowała się na niej Ewa Stankiewicz, albo Beata Szydło?

To są pytanie, które tworzą się, gdy opinia publiczna otrzymuje takie newsy.

Rozumiem, że ABW nie jest służbą psychologiczną, tylko specjalną, ale odpowiedź winna być na temat charakterystyk psychologicznych wybieranych ofiar przez polskiego Breivika, bo dochodzi do absurdaliów, iż Antoni Macierewicz twierdzi, że zasadzają się na niego i jego partię polscy terroryści z trotylem.

Co się dzieje z państwem polskim, że jedynymi obrońcami są media? Te sprawy, iż ktoś na kogoś się zasadza, winny być artykułowane przez konkretne służby. Takie zamiary społecznie napiętnowane, a prawnie sprowadzone do sankcji.

wtorek, 27 listopada 2012

Tumanienie Kaczyńskiego


To, że Jarosław Kaczyński jest największym kłamcą w kraju, wie każdy, nawet oseski mają tego świadomość.




Wojciech Sadurski (prof., wybitny konstytucjonalista) na swoim blogu pisze o pewnym wyznaniu prezesa PiS, która niezauważone przemknęło przez media, a warto na nim nieco się skupić, bo jest symptomatyczne dla niego, jak i wyznawców tej partii.

Kaczyński takie rzeczy wymyśla pewnie wówczas, gdy pozostając sam w domu, a następnie w łóżku, drapie się po łepetynie siwej, co by tu rzucić narodowi pisowskiemu na pożarcie.

Jarosław swoje bajki wymyśla o bracie, bo musi budować mit, aby jego postać żyła w narodzie PiS. I wymyślił o swoim wielkim bracie.



Mianowicie Leszek - bo tak go Jarek nazywa - miał kampanię wyborczą 2010 roku rozpocząć w Chicago.

W ten sposób chce jakby oddalić zarzut, iż tak zapieprzał Lech Kaczyński do Smoleńska, gdzie rozpoczynał kampanię w nekropolii polskiej w Katyniu, że rozpieprzył tupolewa i wraz ze sobą 96 osób posłał do Bozi.

Jarosław mówi: - O, nie, g... prawda, w Chicago miała rozpocząć się kampania.

Mniejsza z tym, że nie było wówczas żadnej gadki o wyjeździe do Chicago, ale po czasie można każdą dyrdymałę powiedzieć, bo nie można tego sprawdzić. Powiedział o tym w wywiadzie dla "Gazety Polskiej Codziennie".

Sadurski na swoim blogu kpi z Kaczyńskich, kto to słyszał, aby zaczynać kampanię na prezydenta w obcym kraju. Nikt tego na świecie nie robi. Jakby na prezydenta Indii jakiś kandydat zaczynał w Vancouver (bo tam jest dużo Hindusów), albo Korei Płd. w Los Angeles, bo tam z kolei Koreańczyków jest mrowie.

Nikt na świecie nie wpadnie na taki pomysł, ale w chorym umyśle prezesa nie takie rzeczy się wykluwają. Sadurski analizuje Polonię chicagowską, wśród której PiS faktycznie ma powodzenie. Analiza socjologiczna Polaków z Jackowa jest druzgocąca. Ziomale to często zagubieni ludzie, którzy z różnych zresztą powodów tam pozostają. Wyizolowani z życia, takie skamieliny, które nie asymilowały się w USA, a Polska dla nich pozostaje nadal w okowach komunizmu. Dlatego takie mają wzięcie, iż uchodzą za bohaterów, Macierewicz, Fotyga, czy Rydzyk.

Sadurski sugeruje, iż Jarosław przygotowuje się już do kampanii prezydenckiej i możliwe, że zacznie w Chicago. Ale prezydentem może zostać najwyżej Polonii chicagowskiej. A może nawet Burkina Faso.

Z tego wywiadu w "GPC" portal braci Karnowskich cytuje słowa prezesa: "Leszek też chciał wygrać trochę po to, by udowodnić, że nikczemnością nie wszystko można w Polsce uzyskać".

Leszek miał zerowe szanse na reelekcję. Na katastrofie smoleńskiej zyskał tylko Jarosław, spożytkował empatię Polaków w kampanii prezydenckiej, którą (o, zgrozo!) mógł wygrać. Na szczęście do tego nie doszło. Ale dzisiaj Smoleńsk to "wartość", na której PiS buduje swój kapitał polityczny u części otumanionych rodaków.

niedziela, 25 listopada 2012

Brudziński prowadzony na rzeź



Joachim Brudziński nie czuje zażenowania, gdy w TVN nazywa popierających PO idiotami. Może poseł PiS nie wie, że zdecydowana większość Polaków nigdy nie poprze podobnych mu, którzy po wyjściu ze studia takiego samego języka - jeśli nie gorszego - używają na mównicy sejmowej.

Brudziński wykłócał się z Julią Piterą o wykładnię słów Grzegorza Brauna w Klubie Ronina, który to reżyser w jednym zdaniu chciał wystrzelać trzy tuziny dziennikarzy, jeden z "Gazety Wyborczej", za to aż dwa tuziny z TVN. Czy tylko dlatego, że nie chcą z nimi robić wywiadów, czy mają odmiennego zdanie na temat przesłania jego filmów.

Braun to mały pikuś przy działaczu PiS z Oleśnicy, członku zarządu dolnośląskiego tej partii, któremu zamarzyło się przegłosowanie rozstrzelanie Donalda Tuska, tylko dlatego, że blokuje stanowisko premiera dla Jarosława Kaczyńskiego. Artur Nicpoń przynajmniej jest wierny zasadom demokracji.

Pitera "nie widzi różnicy pomiędzy używaniem obraźliwych słów a nawoływaniem do strzelania do ludzi". Może to spowodowało, iż Brudziński nazwał posłów PiS idiotami, a następnie zastosował "skrót myślowy" - bo w końcu ktoś głosuje na idiotów - wspaniałomyślnie zrównał deputowanych z wyborcami.

Czy można się dziwić, że Władysław Bartoszewski, słysząc i widząc, podobnych do Nicponia, Brudzińskiego, Brauna nazwał nieoględnie "bydłem"? Tę rogaciznę prowadzi na rzeź prezes Kaczyński.

Tu jest Polska, a nie Pisolandia



PiS przygotowuje nowy marsz - lokalny - na Opolszczyźnie. Ta partia tak ma, uwielbia maszerować. Czekam aż będą w tych marszach wznosić okrzyki: - Heil Kurdupel. Heil...

Do tego może dojść, bo oto nie podoba im się mniejszość niemiecka. Zresztą PiS nie podobają się wszelkie mniejszości, włącznie z regionalnymi. Nie podobają się im Ślązacy, Kaszubi. Nie podobają im się Polacy, którzy na PiS nie głosują.

Jak można głosować na PiS, gdy nie reprezentuje interesów społeczeństwa zamieszkującego na terenie Polski?

PiS nie podoba się, że na Opolszczyźnie obok nazw miejscowości po polsku, widnieją niemieckie. Jakiś nierozgarnięty pisowiec motywuje tym, że ktoś z zewnątrz przyjeżdżając na Opolszczyznę nie wie, czy jest w Polsce, czy w Niemczech.

Moja propozycja dla tej partii kurduplów jest taka, aby stanęli na granicy na Odrze i rozdawali cudzoziemcom mapy Polski i informowali w ich języku, że wjeżdżają do Polski, a Opolszczyzna jest polska.

Ci kurduple tworzą nowy front nienawiści w kraju. trzeba im popędzić bobu, nahajką obijać tyłki i uprzytomnić kurduplom umysłowym, że ten kraj nazywa się Polska, a nie Pisolandia, w której (gdyby była) mogą szczuć jednego człowieka na drugiego.

Ustrojem mentalnym Pisolandii jest szczujstwo.

Okrągły Stół - sukces Polski


Okrągły Stół nie jest problemem, ale pamięć o nim i definiowanie celów politycznych dzisiaj. Polska przechodziła z rąk klasy politycznej, która arbitralnie została narzucona w Moskwie. Eksperyment sowiecki się nie powiódł, okazał się nieuniwersalny.

Dla polskich władz kraj to był "gorący kartofel" - chcieli rządzić, ale nie wiedzieli jak w ramach narzuconej gospodarki socjalistycznej (scentralizowana i wszyscy zatrudnieni). Była niewydolna pod każdym względem - zysku i produkcyjnym. Do tego społeczeństwo odrzucało niedemokratyczny mechanizm wyłaniania władz.

W takim stanie komuniści przystąpili do dzielenia się władzą z opozycją, którą była szeroko pojęta "Solidarność", skupiająca cała ówczesną opozycję (de facto - niemal wszystkie siły polskie polityczne).

Wówczas Lech Wałęsa objawił swój geniusz. Dla mnie zagadkowy - bo nie w pełni go pojmuję. Na pewno nie bez znaczenia na postawę i ów geniusz Wałęsy miały wpływ kadry eksperckie "Solidarności", w której byli najlepsi Polacy - nigdy już to się nie powtórzyło i nie powtórzy w historii.

Po 1989 roku historia Polski dostała ogromnego przyśpieszenia. I jeszcze raz geniusz Wałęsy dał znać o sobie. Najpierw wizjonerski niewielki artykuł Adama Michnika "Wasz prezydent, nasz premier". Desygnowanie Tadeusza Mazowieckiego na premiera była najlepszym rozwiązaniem wówczas, jakie mogło być podjęte. A wicepremierem od reformy ustroju gospodarczego został Leszek Balcerowicz.



Wówczas geniusz Wałęsy zaprzestał działalności, już nigdy nie powrócił do szefa "Solidarności". Ten geniusz był przede wszystkim wspólnym dobrem opozycji, a już wówczas rządzących.

Wałęsa nie zawiódł, bo potrafił korzystać z najlepszych. Można określić także, że słabością "Solidarności" był wszystkoizm, bo w jednej drużynie OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny przy Lech Wałęsie) grali wszyscy - Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Michnik, Jarosław i Lech Kaczyńscy, Jan Olszewski, Donald Tusk, Leszek Balcerowicz, Władysław Frasyniuk i wielu, wielu innych.

Potem wszystko się rozpieprzyło i mamy to, co dzisiaj mamy. Czytajmy książki o tamtym czasie, w tym wielkiego Tadeusza Mazowieckiego, który mówi o tym w wywiadzie dla Onetu.

sobota, 24 listopada 2012

Azrael Kubacki już tweetuje


Bardzo dobra wiadomość dla Azraela Kubackiego i czytelników jego pisania. Jest już po operacji, nie rozstaje się z laptopem. Jak widać na załączonym obrazku:


Tak trzymać, Azraelu.

Polska beczka prochu



Ilu wyhodowanych zostało w kraju Brunonów K.? Przecież to nie jeden, którego CBA szczęśliwie śledziła, zbierała dowody, złapała za tyłek - i posadziła.

Tych nierozpoznanych Brunonów K. może być więcej. Jest ich więcej. Stu, dwustu? A to za sprawą jednego polityka, który taki, a nie inny podmiot polityczny oprowadza po marszach ku prawdzie i to z częstotliwością większą, niż kalendarz patriotycznych uroczystości.

Nakręcił spiralę nienawiści, wyhodował polskiego człowieka "patriotycznego", wydrążył go w środku. Tych ludzi z prochem zamiast normalnego wnętrza ma na sumieniu specjalista przestrzeni publicznej, faszerujący ją "kondominium niemiecko-rosyjskim", "zbrodni niesłychanej", niepolskich władz, bo z Wehrmachtu.


Prof. Radosław Markowski oblicza, że to już piąty, siódmy rok. OK, ale od Smoleńska jest to nie do zniesienia. Polskę czuć prochem, trupem. Polska stała się dwubiegunowa, czarno-biała, straciła barwy. Kraj przestał kusić kolorami, oficjalnie ma do zaoferowania tylko za i przeciw. Twórcze wątpliwości przestały być drożdżami, na których moglibyśmy rosnąć, różnić się, przyciągać nawzajem.

Czy to jest przerysowane? Niestety - nie. W tyle głowy pozostaje obawa, jak zimna lufa nagana, że któregoś pięknego dnia w czasie marszu takiego-owakiego, dnia, w którym będą obchodzone jakieś ważne daty, w trakcie uroczystości ku chwale czegoś i kogoś, wydrążony człowiek, jeden, albo grupa, ale za to patriotyczna, będzie chciała tym prochem się posłużyć.

Wydrążony człowiek siedzi na beczce prochu. Tym prochem straszy wszystkich wokół polityk, który nie potrafi polemizować, a tylko gardłować: czas na przełom, obudź się Polsko. Zaraza przeniosła się z polityki do światka dziennikarskiego i nawet nauki, do części tych światów. Do niedawna można była z tego śmiać się, ironizować. Była to beczka śmiechu, dzisiaj coraz bardziej przypomina beczkę prochu.

piątek, 23 listopada 2012

Chrystus nie będzie królem Polski



Jak to rozumieć, iż Kościół - a konkretnie biskupi polscy - zaprotestowali, iż nie ma ich zgody na ogłoszenie Chrystusa królem Polski?

Chętnie pewnie to by uczynili, ale przecież Kościół ogłosił już, że Chrystus jest królem Wszechświata. Więc nie interesuje ich takie państewko, jak Polska. Z niebieskiego Kosmosu takiego kraju nie widać, a z pozycji Wszechświata tym bardziej.

Dyrdymała wielka jak Wszechświat.

czwartek, 22 listopada 2012

Kościół: wiara w kasę




Kościół znalazł następną kość niezgody z państwem - religia na maturze.

Rząd negocjuje z hierarchami kwestie sporne - m.in. Fundusz Kościelny - w ramach komisji wspólnej rządu i Episkopatu.

Wydawało się, że jedynie odpis od podatku będzie powodował rozbieżności - o,3%, 0,5% czy 1% jak chce Kościół.

Na stół negocjacyjny hierarchowie rzucili religię, jako przedmiot maturalny. Po ostatnim spotkaniu ze stroną rządową, na czele której stoi Michał Boni, Kościół opublikował swoje stanowisko: "Egzamin maturalny z religii pozwoli w większym stopniu na kształtowanie w absolwentach szkół ponadgimnazjalnych integralnej wizji świata".

Ten argument to walenie głową w mur niewiedzy. Religia nie jest wiedzą, jest wiarą, zakłóca wizję świata, którą wypracowuje rozum.

A przy tym jest to niezgodne z prawem i Konstytucją, gdyż wprowadza bezużyteczną wiedzę do świadomości obywateli, która może być najwyżej działem antropologii, lecz nie na etapie szkoły średniej. Bylibyśmy bodaj jedynym krajem w Europie, w którym religia byłaby na świadectwie maturalnym.

Może to być typowe zagranie negocjacyjne Kościoła. Rzucają na stół religię, aby użyć argumentu, my wycofujemy religię, dajcie nam 1% odpisu podatkowego Polaków.

Jak zwykle chodzi o kasę, a Kościół zawsze potrafił o nią zadbać. Nie wiara, a dobra doczesne - to jest wiara Kościoła: wiara w kasę.

Azrael Kubacki przejdzie operację



Azrael Kubacki jeden z najpopularniejszych blogerów w sieci na moment  będzie nieobecny w sieci. Czeka go operacja mózgu.

Informuje o tym na video:


Jego wypowiedź jest ciut pesymistyczna. Azraelu, będzie dobrze. Szybko wrócisz do blogowania. Trzymam wraz z przyjaciółmi kciuki za ciebie.

środa, 21 listopada 2012

Prawicowa szajba




Po zdemaskowaniu niedoszłego zamachowca Brunona K. prawica dostała szajby, znanej pod nazwą, kto ją wypowiada: szajba Kaczyńskiego, szajba dziennikarska Terlikowskiego, Wildsteina, etc.

Szajba ta podlega opisowi psychologicznemu: projekcja własna. Wrogowi przypisuje się cechy swojego sposobu myślenia i problem jest rozwiązany.

IV RP manipulowała, więc wszędzie widzą manipulację, inne rozwiązania nie wchodzą w rachubę.

Tomasz Terlikowski uważa, że po aresztowaniu niedoszłego zamachowca "przez najbliższe tygodnie będzie w mediach trwała wojna z narodowcami i prawicą. Dorżnięcie watahy..."

Bronisław Wildstein nawet dojrzał podobne knowania do Władimira Putina, któremu tajemnicze zamachy posłużyły jakoby do rozprawy z opozycją. A wspomagają propagandyści z "Gazety Wyborczej", w tym m.in. sondaż: czy należy zwiększyć uprawnienia służb specjalnych. Sondaż taki był, ale wyniki nie są oczekiwane, bo tylko 20% ankietowanych chciałoby zwiększanie uprawnień, a 80% - nie. Donald Tusk nie rozszerza uprawnień, a wręcz ogranicza.

Odwrotnie niż przewiduje prawica. Ale im to nie przeszkadza, aby odkryć knowania przeciw prawicy.

A dlaczego? Bo sami by tak postąpili, bo to ich metody. Rzeczywistość mierzona jest miarką IV RP, intrygami i manipulacją, to kwintesencja ich polityki. Prawicowa norma, czyli szajba IV RP.

Czego intelektualnie się nie dotkną, musi wyglądać jak szajba, której dopatrują się u innych. Dla pacjentów klinik psychiatrycznych wszyscy inni są także pacjentami.

PiS: projekt zastrzelenia Tuska



Jarosław Kaczyński ma najgorszy chłam Polaków w swojej partii. Głosował na niego niedoszły zamachowiec Brunon K.

Tym razem człowiek rasy pisowskiej, wszak nie homo sapiens, Artur Nicpoń, zastanawia się na swojej stronie internetowej, czy nie można byłoby zorganizować referendum nad tym, aby zabić Tuska jak psa.

Urocze, prawda?

Nie darmo prezes wrzuca do przestrzeni publicznej frazę: "Zbrodnia niesłychana, zamordowano 96 ludzi".


Takich potworów - zresztą, jak on sam - prezes Kaczyński trzyma w partii. Hoduje najgorszy asortyment "człowieka" rasy pisowskiej. Ten Nicpoń jest jednym z 30 członków zarządu wrocławskiego PiS, reprezentuje powiat oleśnicki, jest także wiceprezesem oleśnickiego oddziału Klubów Gazety Polskiej.


Tak pisał o marszu 11 listopada w Warszawie: "ci ludzie są Polsce bardzo potrzebni, bo Polsce po prostu potrzebni są ludzie, którzy są zdolni przypier...ć. A tych, którym by przypier...ić trzeba, jest sporo, mimo że coraz bardziej zestrachani są silni i na rzęsach stają, by na nas wymusić przestrzeganie ich reguł, które sobie sami dla siebie ustanowili, żeby im było wygodnie". 

"Po naszej stronie była gotowość, by się z nimi bić. I gdyby poseł Górski nie zatrzymał tej ZOMOwskiej ciężarówki, którą oni chcieli staranować czoło pochodu, to zamiast tych kilkudziesięciu psów Donalda Tuska do szpitala trafiłoby ich parę setek". 

Dziennikarze chcieli się coś dowiedzieć o nienawiści PiS, zarazie rozsiewanej przez Kaczyńskiego. Oto co przeczytałem w "Wyborczej":

Polityków PiS trudno było w środę namówić na komentarz w sprawie publikacji Nicponia.

- Mam sto cztery ważniejsze sprawy. Nie zadam sobie trudu, by to sprawdzić, bo uważam to za rzecz zupełnie nieistotną - oświadczył portalowi Gazeta.pl Kazimierz Ujazdowski, poseł PiS z Wrocławia.

Komentować sprawy nie chciał także Michał Kołaciński, szef PiS w Oleśnicy. Uważa, że nic złego się nie stało. 

- To są osobiste poglądy Artura Nicponia, nie będę się do nich odnosił - mówi.

"Gazeta": - Zgadza się pan z nimi?

Kołaciński: - A co to "Gazetę Wyborczą" interesuje? To są wewnętrzne sprawy partii.

- Nie będzie żadnej reakcji władz PiS na wpisy Nicponia? - pytamy.

Kołaciński: - Nie mam czasu na takie dywagacje.



Nicpoń, "człowiek" rasy pisowskiej blogował na Salon24 i Nowym Ekranie, teraz bloguje na własnej stronie.

Kolejny Bruno K.

wtorek, 20 listopada 2012

Brunon K. - Operacja "Eligiusz"



Przyskrzynienie Brunona K. miało całkiem "fajne" odwołanie historyczne - Operacja "Eligiusz". Kumate te nasze służby specjalne.

Eligiuszowi Niewiadomskiemu się udało. Narodowcy mają swojego świętego, Gabriel Narutowicz poszedł do piachu.

Nie udało się z Bronisławem Komorowskim, który żyje. I tak narodowcy i pisowcy będę mieli nowego Eligiusza - Brunona K.

Do swojej grupy zamachowców werbował innych, okazało się, iż to oficerowie ABW pod przykrywką.

W końcu coś naszym służbom się udało. Możliwe, że Brunon K. planował coś na 11 listopada, na Marsz Niepodległości, aby wzmocnić jego przekaz medialny. Dlatego do aresztowania doszło 9. listopada.

Zainteresował się akcją polskich służb świat. Jacek Cichocki, szef MSW, przestawi operację "Eligiusz" na spotkaniu ministrów spraw wewnętrznych grupy G-6 w Londynie.

Oto polski wkład w walce z terroryzmem. Ho, ho - Polska ma czym się chwalić.

Macierewicz, czy Błaszczak - głupcem dnia



Nie wiem, komu przyznać tytuł głupca dnia, tygodnia, a może miesiąca. Antoni Macierewicz twierdzi, że udaremniony zamach Brunona K. był wymierzony w PiS.

Przednia pokraczność umysłowa.


Nie mniejszym wyczynem intelektualnym popisał się Mariusz Błaszczak, który powiedział, że "wybór Piechocińskiego to wybór nieufności dla rządu".

Który z nich jest lepszym głupcem?

Wiem, że prezes ich przebije. Nie daruje sobie, że mogą w PiS być lepsi od niego.

PiS - przyklepać łopatą



Całkiem porządnie wygląda najnowszy sondaż CBOS. PiS zjeżdża, chłopcy Kaczyńskiego wraz z prezesem znaleźli się na moment na górce. I teraz z górki na pazurki. Ślisko, więc szybko winni zaliczyć dno.

Tam ich miejsce na dnie. Potem trzeba będzie łopatą ich przyklepać. Aby równo byli z zerem. To ich poziom.

Po udaremnieniu zamachu Brunona K., spad PiS w przepaść winien ulec przyspieszeniu.

poniedziałek, 19 listopada 2012

PSL: "Koko koko spoko"



Waldemar Pawlak złożył dymisję, która została przez Donalda Tuska przyjęta. Na razie Janusz Piechociński bryluje w mediach, nic konkretnego z jego ust nie pada.

I nie padnie. Piechociński przymierzał się do wygranej w głosowaniach na prezesa PSL. Ciągle przegrywał, ale był uparty, jak ludzie grający w totolotka.

I takie miał szanse w ostatnich wyborach w PSL. Uśmiechnęło się szczęście, bo w tym momencie zafunkcjonowało wiele okoliczności.

Gdyby zostały te wybory powtórzone dzień lub dwa później, raczej by nie wygrał.

PSL jest partią bez znaczenia, taką pozostanie do końca swoich dni, które niebawem nastąpią. Czy będzie to Piechociński, czy Pawlak - jest bez znaczenia.

Może nowy szef zaklinać rzeczywistość, że chce osiągnąć przy urnie wyborczej 12% dla PSL. Słowa, słowa. Tego rodzaju partia nie jest w stanie sformułować programu politycznego, który byłby strukturalną propozycją dla kraju, może tylko bronić chłopskich  przywilejów i to bardzo nielicznych. Na tym daleko nie można ujechać.

Przy tym Piechociński nie ma wiele do powiedzenia w sprawach dotyczących wszystkich Polaków, zarówno w gospodarczych, jak społecznych i obyczajowych.

Wejdzie szybko w kostium Pawlaka, bo nie ma innego wyjścia. Będzie lawirował między PO i PiS, aby dla swoich uzyskać, jak najwięcej. Jest zakładnikiem funkcjonariuszy partyjnych.

PSL, Piechociński, wcześniej Pawlak, to ludowa przyśpiewka do poważnej polityki. Takie "Koko koko spoko".

Jedwabne - pokłosie nienawiści. Pasikowski przemówił




Władysław Pasikowski klasycznieje, zaznaje więc "dobroci" narodu wobec twórcy.

Polacy zawsze swoich największych mieszali z błotem.

Tak było z Mickiewiczem, Słowackim, Fredrą - nawet na emigracji dopadał ich kołtun polski i łomotał, aż łamali pióro.

Dzisiaj Mickiewicz zostałby z pewnością wyklęty przez Kościół za wadzenie się z Bogiem, którego porównał do cara. Toż o. Rydzyk obłożyłby autora "Pana Tadeusza" i "Dziadów" anatemą za jego lucyferstwo.

W Polsce dobry artysta, pisarz - to martwy. Na szczęście od półtora wieku Mickiewicz jest martwy, ale Pasikowski żyje i dostarcza dzieł artystycznych.

Jak każda sztuka wybitna dotyka bolesnych spraw, miejsc - ran narodowych. To zrobił w "Pokłosiu" Pasikowski, bo Jedwabne ciągle w kraju ropieje. Tę ropę, gangrenę, widzieliśmy w faszyzującym Marszu Niepodległości 11 listopada.

Postacią-gangreną jest prezes PiS, który nie obejrzawszy filmu, zrecenzował, iż "Polski nie można porównywać do 40 kryminalistów". Kaczyński nie bierze odpowiedzialności za siebie, tym bardziej nie jest w stanie za innych Polaków.

Pasikowski po filmie nie jest w ogóle obecny w mediach, bo nie jest celebrytą, a twórcą. Nie jest od łażenia po mediach, ale od najtrudniejszej roboty - twórczości. Od tego, co po nas zostaje. Dostaje zaproszenia do występów w mediach, ale odmawia. Pretekstem do napisania listu-wyznania w tej sprawie jest zaproszenie przez Monikę. List ten cytuję w całości.

Jedno chcę podkreślić. Na nowo sformułował Pasikowski norwidowską formułę patriotyzmu: "Od miłości są dzieci i rodzice, ojczyzna i państwo to obowiązek".

Czyż nie jest to cudowna i trafna formuła? Jest, yes.


Oto ten list-pretekst otwarty do Moniki Olejnik, opublikowany w "Wyborczej":

Szanowna Pani, nie ukrywam się, bo żeby się ukrywać, to trzeba być najpierw na widoku. Nie przyjąłem zaproszenia do Pani programu, tak jak nie przyjąłem do kilkunastu innych przez te dwadzieścia lat, odkąd robię filmy. Mam taki prywatny pomysł na życie, żeby nie występować w telewizji i żeby moją twarz zachować dla siebie, rodziny, przyjaciół i sąsiadów. Wychodzę z, niepopularnego pewnie w telewizji założenia, że nikt, także ja, nie ma obowiązku tam występowania. Ostatecznie to nie urząd skarbowy ani sąd powszechny. Jeśli istnieje potrzeba skontaktowania się z szerszym gronem odbiorców, korzystam z prasy, tak jak jest to w intelektualnej tradycji od trzystu lat. Wywołany jednak przez Panią do tablicy, i to w obecności Maćka Stuhra, pozwalam sobie skreślić parę słów, posługując się, być może bezprawnie, za co z góry przepraszam, Pani adresem. 

Film "Pokłosie" nie może mieć lepszej twarzy (skoro nie grała w nim Anja Rubik) niż twarz Maćka Stuhra. Film "Pokłosie" nie może mieć lepszego reprezentanta niż on, a na pewno jest on o niebo lepszym orędownikiem filmu, niż ja nim bym był. Mnie po pierwsze lepiej idzie z pisaniem, niż z mówieniem, a po drugie, ja nie uważam, aby autor był zobowiązany bronić swojego wyrobu. Niech wyrób broni się sam. Co może od początku nie idzie najlepiej, ale z latami, mam taką wiarę, zajmie odpowiednią pozycję w kinematografii polskiej. 
Maćka Stuhra spotykają ataki ze strony internautów (bo nie widzów, jako że wielu z nich deklaruje, że filmu nie widziało, a nawet i nie obejrzy - wzorem pierwszego obywatela PiS - co ma sens, bo gdyby wszyscy ci, co wypisują brednie, film oglądali, to wynik frekwencyjny byłby wyższy), na które zasłużył tak samo jak ten aktor grający Turka, a opisywany przez Jana Chryzostoma Paska, którego potraktowano strzałą z łuku w czasie spektaklu, bo grał Turka. 

Mój młody przyjaciel niepotrzebnie czyta wszystkie te opinie. Każdy może wypisywać w internecie, co chce, ale nie każdy musi, a nawet nie powinien tego czytać. Niemniej skoro tak się stało, to mam prośbę w moim własnym imieniu, a nie Maćka, do wszystkich tych, którym film i rola Pana Macieja Stuhra w filmie się podobały, żeby i oni pisali o tym, że im się podobało. Wtedy nienawiść, chamstwo, zwykły podły antysemityzm, głupota i ciemnota polityczna, znikną wśród głosów rozsądnych ludzi. Skąd mam tę pewność? Bo w każdym urzędzie i placówce służby zdrowia słyszę tylko złorzeczenia i utyskiwania ludzi niezadowolonych, a nigdy nie słyszę aplauzu tych uleczonych i tych którzy załatwili swoje sprawy. Nie ma ich, powie ktoś. Ależ są, tylko milczą, bo gdyby ich rzeczywiście nie było, to wszyscy byśmy po prostu nie żyli. Tak więc, Szanowni Państwo, nie milczcie, tylko napiszcie do krakowskiego aktora Macieja Stuhra. Niech w Waszych czystych głosach brudy zanikną. 

Do tych wszystkich natomiast wypisujących bzdury i popisujących się niewiedzą, ignorancją i nienawiścią mam propozycję, aby adresowali swoje pretensje i pretensyjki do mnie bezpośrednio. Ja tego i tak nie czytam. Ja się nie będę z filmu tłumaczył, bo moim skromnym zdaniem 99 proc. tych "zarzutów" nie zasługuje na żadną odpowiedź. Stanowi jedynie przyczynek do statystyki opisującej stan świadomości współczesnych Polaków. Jak ktoś, kto ma choć łyżkę oleju w głowie i choćby trzy klasy szkoły podstawowej, może polemizować z argumentem, że Żydzi też mordowali naszych i po to masowo wstępowali do NKWD? No i co, kur..., z tego! Skoro naziści masowo mordowali jednych i drugich, to rozumiem, że państwo są za tym, żeby niemieckie dzieci i kobiety w stodołach palić? Nie nazwę tych ludzi bestiami, bo nawet w najstraszliwszej bestii jest odrobina litości... 

Na koniec w sprawie miłości do ojczyzny... Od miłości to są dzieci, rodzice i wspomniana już przeze mnie Anja Rubik, a Ojczyzna, drodzy Państwo i państwo, to jest obowiązek. Mam poważne podejrzenia, że państwo, nadzwyczaj opacznie ten obowiązek pojmują. A to już nieraz w historii prowadziło do totalitaryzmu. 

Szanowna Pani Moniko, serdecznie pozdrawiam, z poważaniem osobistym i zawodowym



niedziela, 18 listopada 2012

Narodowcy z mentalnym HIV-em



Na powyższym obrazku ludzie zarażeni nienawiścią. Zaraza, która rozlała się na ulice Warszawy w Dzień Niepodległości. Kto dopuścił, że nienawidzący Polaków Artur Zawisza, inny nienawidzący Polaków Winnicki (imienia nie pamiętam) szef Wszechpolaków, rozpowszechniają i roznoszą prątki degeneracji społeczeństwa?

Kto? - pytam. Ich miejsce winno być w więzieniu, jak każdego fetyszyzującego (stąd faszyzm) pojęcia narodu (nacji), rodzi to ksenofobiczną nienawiść do każdego człowieka. AntyPolacy, anty-ludzie. Nawet nie potrafią poprawnie napisać rzeczownika w języku polskim, który określałby ich chore dążenia. Polscy bolszewicy chcieliby narzucić kajdany społeczeństwu

Rozum powyższych osób jest w takim rozkładzie, iż produkują jedynie retoryczną plwocinę. Chcą przekreślić historię Polski i dzieje polskiego społeczeństwa, bo nienawidzą polskiej tradycji i kultury. Winnicki, którego imienia nie pamiętam, zapowiedział złożenie wniosku o delegalizację SLD.

Ten zapowiadany fakt świadczy o tym osobniku wszystko. Należy go, jak najszybciej zamknąć, aby nie marnował energii polskich organów państwa. Tak rodzi się faszyzm. Trzeba w kolebce urwać łeb tej hydrze.

Oto zarażeni ludzie chcieliby zdegenerować Polskę, jak kiedyś Stalin i Hitler swoje narody. Rozkład zaczyna się od pojedynczych zarażonych. Oto oni. Nie są do wyleczenia. Nie podawać im żadnych antybiotyków resocjalizacji, niech sczezną.